Wakacje przyszły do nas kilka dni temu. Dzieciaki od razu przestawiły się na nowy tryb. Śpią do 9:00! Poza tym, jak to w wakacje – pachną truskawki rozgrzane słońcem, koszulki poplamione są ich sokiem, kłócimy się w domu czy bób gotować czy też nie, bo jednym śmierdzi, a innym wręcz przeciwnie. Muchy wkurzają, komary jeszcze bardziej. A dzieci najchętniej zaległyby jak naleśniki na podłodze, zmęczone rokiem przedszkolnym. Niestety trafiła im się matka, co im na to nie pozwoli, która zarządza wyjście do miasta, bo w mieście jest tyle fantastycznych rzeczy, i miejsc, i smaków do odkrycia, że grzechem byłoby zostać w domu. Jeśli o mnie chodzi, mogłabym bywać w Warszawie codziennie.
Ten spacer miał być kolejnym weekendem w obiektywie, który pokażę ci tutaj, na blogu. Jednak taka forma spędzania czasu spodobała nam się wszystkim tak bardzo (a zwłaszcza mi!), że postanowiłam stworzyć nowy cykl wpisów nazwany „Basia w Wielkim Mieście”. Za ich pomocą pokażę ci mój subiektywny przewodnik, głównie po Warszawie. Mnie samą zmotywuje to do częstszych wyjść, do wyszukiwania miejsc godnych polecenia, odwiedzenia, posmakowania.
Dzisiaj, razem z moimi chłopakami zapraszam cię na pierwszy spacer w ramach nowego cyklu. Tempo spaceru zostało dobrane do naszych maluchów, więc było mocno w rytmie slow. Ale nawet w tym rytmie udało nam się zjeść dobrą pomidorówkę w „rasowym” barze mlecznym na Pradze, pójść na deser, co to go szkoda jeść w słynnym Deseo, zobaczyć największą żyjącą rybę słodkowodną na świecie, w warszawskim zoo i pobawić się na super placu zabaw w Soho Factory.
No dobrze. A teraz chodź z nami na spacer. Najpierw z naszej wsi ruszyliśmy w kierunku Saskiej Kępy. Niecałe 40 minut jazdy złożyło się na „akuratną” drzemkę Marcina. A po drzemce wiadomo – zupa. Wyczytałam, że na Saskiej Kępie można dobrze zjeść. Jednym z polecanych miejsc był „Bar Alpejski” na ulicy Międzynarodowej.
O Madonno… z zewnątrz – bida, wewnątrz – bida z nędzą, ale klimat… Klimat taki, że za Chiny Ludowe go nie podrobi nikt. Czas zatrzymał się we wczesnych latach 90-tych. Ściany ciemnoniebieskie, na tychże ścianach przykurzone stroboskopy, disco – kula i rzeźby w złotym i srebrnym kolorze. Świadczy to wszystko o tym, że musiały tu odchodzić niezłe dancingi. Imponujący, zbudowany z luster barek z różnymi alkoholami, na parapecie wiekowe kwiaty doniczkowe, które oddychają całe swoje życie dymem papierosowym i mają się dobrze. Dzień dobry Prago! Poprosimy pomidorową, schabowego i kompot z rabarbaru. Dzieciaki wsunęły pomidorową, aż im się uszy trzęsły, ja schabowego zjadłam niesiona falą zachwytu nad klimatem miejsca, choć szału nie było. Było domowo, swojsko – jak to w barze mlecznym. Według mnie, jeśli chce się Warszawę poznać od podszewki, to w takich miejscach wypada bywać i wstąpić. Choćby na wódkę albo na zupę właśnie.
Po drugiej strony ulicy – wypasiona, luksusowa, a w dodatku blogerska – cukiernia DESEO. Cukiernia należy do Łukasza i Natalii z bloga Taste Away, a ich ciastka wyglądają jak małe dzieła sztuki. Po pierwsze nie wiadomo co wybrać, a jak już się człowiek zdecyduje, to szkoda mu wbijać widelczyk, takie to ładne. Ładne i pyszne. Ja wybrałam ciacho Asia, a chłopaki lody truskawkowe i pistacjowe. Wszystko bardzo dobre, polecamy.
Najedzeni, niektórzy wyspani, ruszyliśmy w kierunku ZOO, na specjalne życzenie najmłodszego członka ekipy, który bardzo chciał zobaczyć nosorożca. Nauczeni doświadczeniem obiecaliśmy sobie, że tym razem będziemy spacerować w rytmie dzieci, że zobaczymy tylko tyle ile zdołamy, że się nie przemęczamy, że robimy stopy na ławeczce pod lipą albo przy budce z popcornem pewnego uroczego starszego pana. Że tym razem dużo rozmawiamy, wyjaśniamy i odpowiadamy na niekończące się pytania, zamiast gonić i zwiedzać, byle więcej. Bez sensu takie zwiedzanie. Jak postanowiliśmy tak tez uczyniliśmy.
Największą atrakcją, o której nasze dzieci opowiadają od kilku dni był słoń, który odwrócił się do chłopców tyłem i pokazał jak wygląda kupa słonia. Lepsze niż National Geographic. No i trochę to trwało zanim skończył. W końcu to największe lądowe zwierzę świata. Oprócz słonia najfajniejsze były wróble i gołębie. Szkoda, że tego nie przewidzieliśmy – stówa w kieszenie by została, bo gołębi i wróbli ci u nas dostatek.
Na mnie wrażenie zrobiła arapaima zwana także piraruku – ogromna, największa na świecie ryba słodkowodna, osiągająca masę 200 kilogramów, oddychająca częściowo powietrzem atmosferycznym. Byłam w szoku – serio. Imponująca. Były też goryle i szympansy, które widziałam pierwszy raz na żywo. Z jednej strony poczułam ogromny żal, że zamiast być na wolności one siedzą w zoo i wydają się być smutne. Wprawdzie te z warszawskiego zoo nigdy nie zaznały życia na wolności, bo urodziły się już w zoo, ale mimo wszystko coś mi nie grało. Spójrz na tę dłoń szympansa, spójrz jak bardzo przypomina naszą. Milczałam przez dłuższą chwilę przyglądając się jej w skupieniu.
Z chłopcami długo rozmawialiśmy o tym dlaczego największym zagrożeniem dla dzikich zwierząt jest człowiek. Dlaczego kłusownicy zabijają słonie tylko dla ich kłów. Dlaczego jego dzieci mogą już nie mieć szansy, by zobaczyć goryla. I dlaczego niektórzy ludzie w zoo zachowują się gorzej niż małpy na wybiegu. Rozmawialiśmy o tym dlaczego w zoo należy być cicho, dlaczego nie wolno dotykać szyb i zwierząt. Dlaczego pod żadnym pozorem nie wolno wrzucać monet do zbiorników z wodą i drażnić zwierząt.
Choć jesteśmy pełni świadomi, że zoo pozostawia wiele do życzenia, że budzi kontrowersje, że wciąż jest tu tyle do ulepszenia, by zwierzętom żyło się lepiej, to dla nas i dla naszych chłopców wizyta w nim była cenną lekcją kultury osobistej i szacunku do zwierząt.
Kierując się do wyjścia wstąpiliśmy do małej miłej kawiarni w namiocie Zoo – FIKA. My napiliśmy się dobrej kawy na leżakach, a dzieciaki pograły w rzutki i pobawiły się klockami plus – plus, które u nas są prawdziwym hitem.
Został nam ostatni punkt programu – SOHO Factory na ulicy Mińskiej. To taka przestrzeń stworzona na terenie dawnych budynków fabrycznych. Dziś panuje tu industrialny klimat artystycznej bohemy. Są świetne restauracje, jest Muzeum Neonów, są atelier młodych polskich projektantów, odbywają się tu pokazy mody, wernisaże, ale jest też piękne osiedle mieszkaniowe, a pośrodku jego super plac zabaw. Taki, na którym należy się zamoczyć wodą od stóp do głów i wybrudzić piachem. Największym hitem okazała się być pompa wody i koparka, którą należało obsługiwać
z typową dla 7 letniego chłopca precyzją. Spójrz tylko na te zdjęcia. Cudowne, prawdziwe, brudne dzieciństwo.
Zrobiło się późno. Nasz dzień w mieście powoli się kończy. Jesteśmy zmęczeni, głodni i wracamy do domu. A w domu pyszna, szybka kolacja, o której pisałam ci niedawno, wieczorynka i opowiadanie o wszystkich przygodach mijającego dnia, czyli głównie o kupie słonia 🙂
8 komentarzy
Basia- czy trafiają się Wam wycieczki, żeby nikt Cię nie zaczepił na ulicy ,,Baśka? To Ty prowadzisz bloga?” Może kiedyś sama tak powiem 🙂 Pozdrawiam serdecznie.
spotkałyśmy się?
Nie, nie 🙂 Ale jak gdzieś Cię zauważę, to nie omieszkam podejść 🙂
Na spacery po Pradze zapraszam szczególnie w letnie weekendy, gdy trwa Otwarta Ząbkowska 🙂
Ej, zróbmy kiedyś ,,moją” trase, czyli Centralny, Chmielna, Stare Miasto?? 😀
Jak byłam mała to rodzice w wakacje wywozili mnie poza miasto. A to do babci na wieś, a to na obóz w lesie gdzie dzieci biły rekordy w łapaniu kleszczy, a to z kuzynami do ich babci na wieś itp. Uciekało się od miasta, tak jakby to było jakieś zło. A tymczasem miasto ma dużo do zaoferowania, zarówno tym dużym, jak i małym. Tylko tak jak sama mówisz- trzeba mieć chęć do poznawania nowych miejsc, które niekiedy czekają tuż za rogiem.
Pozdrawiam
Bar Alpejski <3 czad! Czy możemy się dołączyć do następnej miejskiej wycieczki?
I ja się z chęcią przyłączę do Waszego odkrywania Warszawy! 🙂