Weekend ciężki. Fizycznie i psychicznie. Weekend podczas, którego przekroczyłam swoje kolejne granice. Granice jako matka. Totalny krysys macierzyństwa. Dwudniowy dół skrywany głęboko, tak żeby Maluchy go nie poczuły. I tak poczuły. W końcu tylko one wiedzą jak bije moje serce po drugiej stronie. Napady wściekłości, tłumionej. Kiedy wychodzę do drugiego pokoju i biję pięściami w poduchę. Kiedy wychodzę na balkon i biorę 10 głębokich oddechów. Wszystko po to, żeby nie wyżywać się na chłopcach. Przecież to nie jest ich wina, że jestem niekonsekwentna. Że nie trzymam francuskiego cadre, że pozwalam im na zbyt wiele dla odrobiny świętego spokoju. Skutkiem czego mam w kuchni na podłodze rozsypaną kaszę i paczkę rodzynek, które już 60 raz dzisiaj zamiatam. Ich winą nie jest równiez to, że mnie tak boli kręgosłup. W końcu to ja nic z tym nie robię i zamiast pójść na jakąś rehabilitację wciąż narzekam. To nie ich wina, że sie nudzą jak mopsy, bo to mi nie chce się wyjść na dwór kiedy pada deszcz. Według nich wystarczy założyć kalosze.
Ojca moich dzieci nie ma w domu. Deszcz pada. Okres nadchodzi. Depresja. Znacie to? Taki stan, kiedy sami się totalnie pogrążacie w tym nastroju. Kiedy dołujecie się na zawołanie. Kiedy snujecie się po domu ze skwaszoną miną choć tak naprawdę nic złego się nie dzieje? Ja znam to doskonale. Dopada mnie to mniej wiecej raz w miesiacu. Czasem raz na dwa. Odpuszczam wtedy sporo spraw, a te jak wiadomo nierozwiązane lubią się nawarstwiać. Wyolbrzymiam pierdoły, które urastają do rangi mega problemów, tylko po to, żeby po kilku dniach stwierdzić, że to było zupełnie niepotrzebne. Mój poziom stresu osiąga niebezpieczny stan, a oddech staje się płytki. Dlaczego? Nie wiem. Ale wiem, że to głupie i wymaga ciągłej, nieustannej pracy nad sobą.
Jestem tego świadoma. Bardzo. Równie mocno jestem świadoma, że w takich chwilach MUSZĘ wyjść z domu. Na minutkę, na kwadrans, na godzinę. Gdziekolwiek. Zaparzam melisę w kubek, wsiadam w samochód i jadę.
Cudowne oczyszczenie, głębokie oddechy i powtarzanie sobie jak mantra Wszystko jest ok. Jutro poniedziałek. Ulubiony dzień. Dzień ogarniania najważniejszych spraw. Dzień sprzątania pobojowiska w postaci rozsmarowywania dżemu śliwkowego na podłodze. Dzień, w którym moje wyrzuty sumienia, że jestem złą matką nieco zmaleją. Dzień, w którym znowu zaplanuję zdobywanie świata.
Wracam do domu. Rozsypane rodzynki wciąż w tym samym miejscu, ale już tak nie irytują. Niedziela się kończy. Dzieci oglądają wieczorynkę. Moje dzieci. Cudowne, niczego mi nie winne. Czytam wpis Niedżwiedziej Mamy, i fragment Znam Matkę, która w chwilach maksymalnej wściekłości uderza się pięściami w głowę. Znam taką, która z mocą kosiarki wyrywa sobie włosy w akcji desperacji. Widziałam Matkę, która nie chcąc zrobić krzywdy dziecku – wali w podłogę zabawkami. Słyszałam o tej zostawiającej płaczące dzieci w pokoju i w ciszy zza szyby palącej papierosa. Wszystkie są z wielkiej litery. Nie mam wątpliwości, że ich wściekłość wynika z tego, że po prostu im zależy. Żeby ze wszystkim zdążyć, być na medal, nie stłuc kształtnych pup na kwaśne jabłka, a za kilka lat usłyszeć Mamo, jesteś najlepsza w kosmosie!. Czytam i płaczę. Po całym dniu ktoś mnie rozgrzeszył.
Dziś poniedziałek. Mój ulubiony dzień. Piszę tego posta, kiedy Marcin śpi w nosidełku, na parapecie pyszna kawa, a w mojej głowie plan dnia. Dobrego dnia. Plan nadchodzącej majówki. Plan wizyt lekarskich. Plan wydarzeń w przedszkolu. Plan sprzątania domu. Znów spięte pośladki. Aż do następnego razu, kiedy nastąpi ROZŁADOWANIE BATERII.
Czy tylko ja tak mam…?
29 komentarzy
Mocne, oczyszczające, wspierające, tak – znam ten stan i po prostu się mu czasem poddaję, znam też te lepsze dni i im też się poddaję… 🙂 Kto powiedział, że smutek nie jest potrzebny, piękny, pouczający?
Jest! Następnego dnia zdobywam świat 🙂
świetne kadry!
Trzymaj się Kochana! i nie! nie tylko Ty tak masz…jest nas więcej 🙂
Dzięki :*
Och, znam to uczucie doskonale. Pomaga mi tłumaczenie sobie, po raz setny, jaką jestem szczesciarą. Sprawy nowotworowe mam już za sobą. Jesteśmy zdrowi i mamy co jeść. Jednak czasami poduszka jest mokra od łez. Bywa, że tych szczęścia także. Ściskam
Piękny komentarz dziękuję :*
Oj, zapewniam Cię, że takie spadki formy i nastroju to nie tylko u Ciebie 🙂 Ubrałaś w słowa to co ja przeżywam regularnie… też czuję się w takich chwilach jak wyrodna matka, po kilku dniach wszystko mija, dzięki za ten post, pozdrawiam 🙂
Dzięki za ten komentarz 🙂
A mnie Basiu rozgrzeszył Twoj post… za mną również ciezki weekend, ba! dwa tygodnie wyjete z zyciorysu…ospa małej, dziewiaty miesiac ciaży, mąż ciagle w pracy, rodzina, która ma tylko swoje życie…i ja ze swoimi humorami, hormonami i cała resztą:-( też zagryzam pięści, żeby nie wyżywać się na małej, czasami sił brakuje i weny do wszystkiego:-( dobrze wiedzieć, ze nie tylko ja taka… słaba i nieogarnięta-chwilami tylko:-) pozdrawiam
Jesteś silniejsza niż Ci się wydaje. Poziwiam i trzymam kciuki :*
Dokładnie wiem o czym mówisz… Znam ten stan aż za bardzo… Dobrze wiedzieć, że nie jest się odosobnionym przypadkiem.
Po komentarzach widać, że nie jesteś 🙂 trzymaj się 🙂
Oddech jest potrzebny, uświadomiłam to sobie w niedziele, kiedy z wielkimi wyrzutami sumienia pojechałam do Poznania na warsztaty kulinarne, zostawiłam męża i dziecko „żeby sobie pogotować” 200km od domu. Wystarczy wyjść z domu, z pokoju, zrobić dwa kroki by zmienić perspektywę, by zmienić myślenie, by poczuć jak cenne i ważne są chwile. Czasem jest naprawdę ciężko, znam to ze swojego życia, na szczęście nauczyłam się akceptować otaczający mnie bałagan, a to było dla mnie najtrudniejsze;)Już talerze w zlewie i góra prania nie powodują agresji, na szczęście;)Życzę dużo spokoju i miłości:)
Ależ zazdroszczę tych warsztatów! Widziałam zdjęcia na blogu.
Też tak miewam, rozumiem, wspieram itd. 🙂
Miałam taki talerzyk jako dziecko! Był komplet- głęboki, płaski i kubeczek, został mi tylko kubeczek 🙂
Mi z dzieciństwa został kubeczek w zajączki. Ten talerzyk znalazłam na jakiejś wystawce! 🙂
Czytam i płakać mi sie chce,tak doskonale Cię rozumiem….dajesz mi wiarę,że nie tylko ja mam gorsze dni.Pozdrawiam i życzę dużo sił!!!!!
Nie ukrywam, że wolę Twoje pozytywne posty, bo w tym za dużo widzę siebie takiej, jakiej nie lubię 😛 Jesteś meeeega matka! I cieszę się, że nie tylko ja daję dzieciom kasze i płatki owsiane do zabawy, żeby mieć święty spokój. A potem zamiatam i zamiatam, i …zamiatam
Ktoś kiedyś mi poradził, żebym w chwilach słabości znalazła opiekę do dziecka i szła krzyczeć na pole. Nigdy z tego nie skorzystałam, ale nie dlatego, że słabość się nie zdarza.
Ten Twój obiektyw działa tak, że człowiek czuje się, jakby spędził z Wami weekend 🙂 Tekst Matki Niedzwiedzich fantastyczny. W takich momentach cieszę się jak głupia, że udało mi się dołączyć do mam blogerek. Mam takie poczucie, że choć zupełnie się nie znamy, dajemy sobie baaardzo wiele. Pozdrawiam!
Wygląda na to że sporo się wydarzyło. Fajnie że coś się dzieje tylko niech pogoda jeszcze dopisuje 🙂
Nie mam dzieci, ale znam te takie dni bardzo dobrze. Wewnętrznie wszystkie przeżywamy to tak samo.
Dużo sił i upragnionej równowagi!
Ach, zastanawiam sie jak to bedzie u mnie wyglądało… ale taka sinusoida natrojów to chyba normalny stan rzeczy. Nikt bez wspomagaczy i wariactwa w głowie nie moze całe dni tylko tryskać energią, zapałem i humorem.
Co tak smutno???? Taki ładny Twój świat!
Też tak mamy, każda z nas;) Głowa do góry!
Zdarza się i mnie choć nie tak często. Nie uderzam w nic, popłacze sobie i jakoś przechodzi. Taty moich dzieci też nie ma. Pracuje za granicą od stycznia i też od stycznia go nie przytulaliśmy. Za 2 tygodnie będzie z nami ale tylko na trzy. Płakać się chce na samą myśl o tym.
Czasem żałuję, że nie mam daru spisywania myśli swoich, może to by pomogło się oczyścić, dojść do jakichś wniosków.
Póki co trwam w tym, bez babć, cioć i nawet niani u boku.
Jak mi będzie znowu smutno to tu przyjdę i powkurzam się z Tobą Basiu.
A ja czyta Twojego bloga, gdyż jeszcze nie jestem matką. Bardzo chcę nią być. Czytając, wyobrażam sobie, jak to by było, gdybym teraz miała dziecko. Zastanawiam się, czy wyszłabym na papierosa (nie palę), wsiadła do samochodu (nie mam prawa jazdy!), nawrzeszczała na dziecko…?… Nie wiem, jak bym się zachowała. Nie wiem, bo myślę, że żadna kobieta nie jest w stanie przewidzieć swoich reakcji ani mieć zawsze gotowe rozwiązania. Myślę, że macierzyństwo to po prostu fizjologia (oprócz wszystkich innych aspektów rzecz jasna), a ona zawsze działa wg własnych prawideł, nigdy nie pyta właścicielki o zdanie. Gratuluję Ci faktu, że już siebie trochę znasz, że umiesz się opanować (jeśli nie zawsze, to nic), że przychodzi poniedziałek, a po deszczu słońce. Pozdrawiam i trzymam kciuki:) ps. kasza manna!- „manna” nie odmienia się jak przymiotnik, bo to nie przymiotnik, a rzeczownik:) więc kaszy manny:)
przytulaski wirtualne ślę. jesteś super mamą!
Widać że działo się całkiem sporo 🙂
Wow! Talerzyk z sarenkami! Od razu przypomniało mi się dzieciństwo 🙂 Miałam taki zestaw z sarenką składający się z kubka miseczki i właśnie talerzyka 🙂 Aż się ciepło na sercu robi:) Pozdrawiam serdecznie, Monika