fbpx

ONE NIGHT IN BANGKOK

Autor: Basia Szmydt

Bangkok ogromne miasto, które wszystkim oszałamia. Mieszanką zapachów, ruchliwymi ulicami, ilością samochodów, skuterów, tuk-tuków, turystów, dźwięków, obrazów. Wszystkiego jest tutaj dużo.

Jedna noc to za krótko, żeby poznać Bangkok. Za krótko żeby zabierać się za jakikolwiek przewodnik po nim.
Ale to wystarczająco dużo czasu by poczuć jego klimat,  by wyciągnąć aparat i złapać w kadry choć kawałek tego miasta.
By sfotografować twarze ludzi żyjących tu na codzień.
Jedzenie, które w spokoju przygotowują, i którym zachwyca się reszta świata.
Architekturę Bangkoku polepioną i eklektyczną, jak gdyby wszystko tu powstawało według indywidualnego, dosyć osobliwego projektu.
Wreszcie jedna noc to wystarczający czas, żeby zobaczyć, że na drugim  końcu świata ludzie żyją zupełnie inaczej niż my. Nie gorzej, nie lepiej – inaczej.

Zabieram Cię dziś na jedną dobę do Bangkoku. Miasta, które nigdy nie zasypia, w którym wcale nie tak łatwo się zgubić, dzięki uprzejmości Tajów, w którym zjadałam najlepszy w życiu ryż z jakimś sosem, w którym przestraszyłam się stada karaluchów wychodzących z kanałów na wieczorny obchód, w którym policzki bolały mnie od ciągłego uśmiechania się, i do którego bardzo pragnę wrócić.


WITAMY W BANGKOKU

Po bardzo długim locie, podczas którego w przeciwieństwie do moich towarzyszy podróży Nie zmrużyłam oka odsłaniam żaluzję w małym samolotowym okienku. Pode mną tysiące domów i wszystkie żółte. Nie wiem już czy to wina mojego zmęczenia i tego że nie ogarniam już czy jest dzień czy noc, czy może jakaś nowa opcja drimlajnera którym lecimy. Może w samolocie jest taka możliwość, by wybrać sobie kolor szyby w oknie? Po chwili dociera do mnie, że to smog. Bangkok z lotu ptaka wygląda jak przykryty żółtą firanką. Bardzo, bardzo niewygodny widok. Chciałoby się, żeby było ładnie, czysto, a tu bach! Jeszcze nie zdążyłam wylądować, a już się trzeba zmierzyć z takim czymś. Uwierz mi, że smog warszawski czy krakowski ma się nijak do tego, który wisi nad Bangkokiem. Nagle noszenie maseczki na twarzy zaczyna mieć dla mnie większy sens.

Z lotniska w Bangkoku zapamiętam przeraźliwy chłód. Nie da się ukryć że Tajowie kochają klimatyzację. Na hali przylotów +15 °, na zewnątrz + 35°. Zmęczenie i jetlag coraz bardziej dają nam się we znaki. Marzę tylko o prysznicu i łóżku. Po dosyć długich negocjacjach ceny z taksówkarzem, ruszamy w stronę hotelu. Gapię się jak dziecko przez okno taksówki na miasto i jestem nieco onieśmielona wizerunkiem króla Tajlandii w wielkich złoconych ramach, który patrzy na mnie z obrazu na każdym rogu ulicy. W Polsce jest środek nocy, tu wstaje nowy dzień. Mój organizm wariuje. Spaać! Choć na 2 h. A potem ruszymy w miasto.
Gdy docieramy w końcu do hotelu okazuje się, że w pokoju brakuje…okien! W ofercie na airbnb były, ale dorysowane w photoshopie. Okien nie ma, ale jest za to nieziemsko wygodne łóżko, prysznic z gorącą wodą i klimatyzacja, która teraz wydaje się być wybawieniem, a później ostatecznie zadecyduje o moim przeziębieniu przez resztę wyjazdu.



Po 3 godzinach zmuszamy się do wstania z łóżka. Bangkok wzywa by go poznać choć odrobinę. Wyruszamy na pierwszy spacer po okolicy. Słońce przestało już tak bardzo doskwierać i teraz zaczyna się przyjemny choć wciąż gorący letni wieczór. Musimy znaleźć coś do jedzenia. Coś ciepłego i pożywnego, natychmiast.
Nie mamy czasu na szukanie w Internecie polecanych miejsc. Bardzo szybko się przekonujemy, że w Tajlandii raczej się tego nie robi. Nie szuka się polecanych knajpek, bo praktycznie wszędzie można zjeść dobrze.
My naszego pierwszego pad thaia i pierwszą zupę z krewetkami zjadamy na ulicy, niedaleko hotelu. Od pierwszej chwili wiemy, że wszystko, co dotychczas słyszeliśmy na temat jedzenia w Tajlandii było prawdą. Jest pysznie, stragany uginają się pod ciężarem świeżych warzyw i owoców, a zapach przyrządzanego wszędzie jedzenia sprawia, że ślinianki naprawdę szaleją.



Jem i rozglądam się dookoła. Przyglądam się ludziom, wiszącym nad głowami kablom, blokom mieszkalnym przyklejonym jeden do drugiego bez ładu i składu, ruchom rąk kobiet, które z niesamowitą szybkością przygotowują pyszne dania. Wszyscy wciąż głodni, nikt nie chce czekać. Zastanawiam się jak bardzo to miejsce różni się od tych, które dotąd poznałam. I trochę się jednak wzruszam ku uciesze mojego męża, który myśli, że mam po prostu katar i jestem przeziębiona. A ja się wzruszam i nawet kilka łez mi spada na tego pad thaia mojego. Bo bardzo, bardzo chciałam tu zawsze przyjechać. A teraz siedzę sobie przy stoliku pokrytym ceratą, zajadam tajskie danie, jestem w środku tłumu mieszkańców i turystów, w letniej sukience i spełniam swoje kolejne, podróżnicze marzenie. Czy tylko ja potrafię się wzruszyć nad miską gorącego pad thaia…?

Najedzeni i z większymi umiejętnościami negocjacyjnymi łapiemy tuk-tuka i kierujemy się w stronę, w którą wieczorem kieruje się większość odwiedzających Bangkok – na Kao San Road. Ulicę, na której możesz zjeść, wypić i zobaczyć dosłownie wszystko. Jazda tuk-tukiem to moje drugie, po jedzeniu, ulubione zajęcie tego i następnego dnia.
Trzeba się mocno trzymać, bo kierowcy bardzo lubią przekraczać limity prędkości. W końcu im więcej klientów w krótkim czasie zdobędą tym większy utarg dnia. Zatem pędzimy przez miasto, a słońce coraz bardziej chyli się ku zachodowi. Gdy docieramy na Kao San Road jest już ciemno. To dobrze, wreszcie neony tego miejsca mogą rozświetlić ulicę z pełną mocą. A trochę ich tu jest.



Pierwsze wrażenie? „Boże ile tu jest ludzi!”. Bangkok to jedno z najliczniej odwiedzanych miast na świecie. Nic dziwnego, że właśnie tego wieczoru na Kao San Road jest dziki tłum turystów każdej nacji. I oczywiście każdy głodny.
Mijamy mnóstwo straganów z pokrojonymi już owocami, gotowymi do zjedzenia, smażonym makaronem z warzywami, grillowanym krokodylem (!), smażonymi pająkami i skorpionami (!), spring rollsami, sałatką z zielonej papai, lodami kokosowymi, świeżo wyciskanymi sokami, grillowaną kukurydzą w każdym smaku, świeżymi owocami morza i wszystkim czego tylko głodny żołądek zapragnie. Jest też McDonalds, można kupić pizzę i kebaba – to dla tych, którym przejadają się tajskie smaki, a tacy również o zgrozo istnieją 🙂
Próbujemy najbardziej śmierdzącego owocu świata czyli duriana, który dla nas okazuje się być również najbardziej obrzydliwym w smaku i szukamy miejsca, w którym będziemy mogli usiąść i zabić czymś ten smak w ustach. Wybór pada na lokal z muzyką na żywo graną przez tajskiego DJ’a i drinkami serwowanymi w plastikowych wiaderkach. Sączymy swoje drinki przez dobrą godzinę, nie słyszymy siebie nawzajem nic a nic siebie, bo muzyka jest zbyt głośna i gapimy się na wszystko i wszystkich. Mimo atmosfery, która tutaj panuje jest w tym miejscu coś hipnotyzującego.
Na Kao San Road są dziesiątki straganów z podróbkami, pamiątkami, małymi hostelami umieszczonymi tuż za świecącymi neonami i pewnie mnóstwem innych rzeczy, z których ja nie zdaję sobie do końca sprawy, nie widzę, bo i tego nie szukam. Uważam, że każdy w podróży dostaje to czego szuka, potrzebuje, czego chce doświadczyć. Ja zazwyczaj szukam dobrego jedzenia i miejsca, w którym mogę usiąść i pogapić się na ludzi i zwykłe życie.

O tym jak lubię podróżować przeczytasz we wpisie:
MINIMALIZM W PODRÓŻY

Na dziś już wystarczy. Czas na prysznic i zmycie z siebie tego spaceru wśród tłumów, szalonej jazdy tuk tukiem w oparach spalin i smogu i zmęczenia. Czas położyć się spać, bo jutro wczesnym rankiem trzeba wyruszyć ponownie w miasto.


Następnego dnia niechętnie wstajemy z wygodnego łóżka w pokoju bez okien. Choć najchętniej przespalibyśmy jeszcze kilka godzin to pokusa, by zobaczyć jeszcze kawałek miasta jest większa.
Szybki prysznic i wyruszamy na poszukiwanie czegoś do zjedzenia. Idziemy w kierunku znanej nam uliczki z wczoraj, tuż przy hotelu, ale ze zdziwieniem odkrywamy, że naszych knajpek, w których wczoraj jedliśmy już nie ma. Zastąpiły je targowe stragany. To się nazywa wykorzystanie przestrzeni! I okazja do tego, by trochę poprzyglądać się mieszkańcom. Turystów o tej godzinie jest niewielu. Staruszki składają dary przy złotych kapliczkach, ktoś zamiata ulicę, ktoś inny szyje, ktoś gotuje wielki gar zupy. Prawdziwe życie.





My nie chcemy robić zakupów na targu, chcemy zjeść śniadanie. Tylko co jada się w Tajlandii na śniadanie? Postanawiamy wybrać się na dłuższy spacer w poszukiwaniu jedzenia. Mijamy kilka restauracji ze śniadaniami kontynentalnymi, ale czy lecieliśmy tyle tysięcy kilometrów, żeby jeść jajecznicę?
Decydujemy się na wzięcie tuk – tuka i przejechanie paru kilometrów do momentu, aż dostrzeżemy miejsce, w którym się gotuje. Tym sposobem trafiamy na uliczkę, na której kompletnie nikt nie zwraca na nas uwagi, na której życie toczy się bardzo powoli, na której raczej na próżno szukać atrakcji dla turystów, na której staruszek drzemie sobie na krześle, i na której zjadam najlepszą rzecz w Bangkoku. Podczas całego mojego pobytu w Tajlandii tylko jeszcze raz jakieś danie zachwyci mnie aż tak bardzo jak ten prosty ryż z mięsem w zielonym sosie curry i z sałatką z tajskiego ogórka. Płacę za to 5 zł i przyznaję temu miejscu moją osobistą gwiazdkę Michelin.



Najedzeni kierujemy się w stronę wodnego tramwaju. Chcemy zobaczyć choć jedną świątynię i na chwilę się w niej zatrzymać. Tak naprawdę na nic więcej nie wystarczy nam czasu, bo wieczorem czeka nas już lot na Krabi. Nie chcemy biegać sprintem po wszystkich atrakcjach. To nie dla nas. Decydujemy się na kawę wypitą nad rzeką, wodny tramwaj i świątynię leżącego Buddy.

Tuż pod świątynią zaczepia nas człowiek, który twierdzi, że nie ma szans, byśmy ją teraz zwiedzili, ze względu na trwające modlitwy i dwugodzinną w związku z tym przerwę. Oczywiście to oszustwo, o którym ktoś nam wcześniej powiedział. Taki człowiek później, by wypełnić nasz czas oczekiwania na otwarcie świątyni wozi nas po przypadkowych miejscach i inkasuje za to bardzo wygórowaną zapłatę. Turyści się nacinają, a tuż po tym dowiadują się, że świątynia była cały czas otwarta.
Kupujemy długie spodnie dla Tomka i wchodzimy. Wewnątrz mimo bardzo dużej ilości zwiedzających panuje przyjemna atmosfera.
Zachwycają misternie zdobione wieże, mnisi w pomarańczowych szatach, w których jest tyle spokoju.
Zachwyca roślinność, zapach kadzidełek palonych przez wiernych.
Jakaś babcia modli się szeptem i kogoś mi przypomina. Różni się tylko miejscem zamieszkania i językiem, w którym te modlitwy zanosi do góry.
A Budda leży sobie. Wielki jest! 46 metrowy posąg osiągający podobno stan nirvany, pokryty złotem i macicą perłową robi wrażenie.
Gdy już obchodzimy go dookoła podziwiając każdy z jego złotych metrów to siadamy sobie pod jakimś drzewem, w cieniu, na chłodnej posadzce i tak sobie siedzimy słuchając jakiś mantr w tajskim, absolutnie niezrozumiałym dla nas języku.
W porównaniu do wczorajszej, dyskotekowej Kao San Road to doświadczenie ma zupełnie inny wymiar.
Dobrze było tu przyjechać.





Wracamy tą samą drogą do hotelu. Pora się spakować i wybrać na ostatnią kolację w Bangkoku, bo już jutro będziemy na południu kraju, tam gdzie woda jest cudownie lazurowa, a z morza wystają słynne skały w kształcie maczugi. Ale zanim to, to jednak najpierw jedzenie.


Bangkok tym razem był tylko na chwilę. Zakładaliśmy to od samego początku. Nie chcieliśmy się spieszyć odhaczać kolejnych zabytków i miejsc, które absolutnie musimy zobaczyć. Chcieliśmy poczuć klimat tego miasta i myślę, że choć czasu było niewiele to nam się udało. Chcemy tu wrócić na dłużej – to jest pewne. Bo wystarczającym powodem, by tu wracać i wracać jest … jedzenie! Ale tajskie jedzenie to już temat na zupełnie inną historię.

Uściski
Basia

Loading

Spodobają Ci się także:

12 komentarzy

Nenness.pl 3 marca, 2019 - 9:52 pm

To jest właśnie strona Bangkoku, którą najbardziej chciała bym poznać.

Reply
Sonia 4 marca, 2019 - 5:51 am

Basiu ja ostatnio ryczalam nad kawalkiem pizzy za. 4$ w bardzo normalnym przydroznym barze gdzies w Arizonie z cerata w czerowna karate ❤ no taki poziom wrazliwosci dla swiata mamy

Reply
Kasia 4 marca, 2019 - 7:44 am

Co roku staram się być chociaż na chwilę w moim małym światku … w Bieszczadach. I jeśli mi się to uda i pojawię się na ukochanych połoninach to łzy lecą ciurkiem. łzy szczęścia, że znów się udało!
Więc rozumiem w pełni to poczucie szczęścia!
Udanego wyjazdu!

Reply
puch ze słów 4 marca, 2019 - 11:12 am

W podróżach często marzy się o …prysznicu ale nie zawsze jest to rakie proste zwłaszcza jak się jest daleko od cywilizacji. dla mnie prysznic i możliwość umycia się na dalekich bezdrożach ma zawsze smak szczęścia 🙂 Jedzenie które proponuje nam daleka Azja jest kolorowe nie tylko wizualnie ale też w smaku i zapachu… W Chinach tak samo można iść szlakiem smaków i kosztować innego egzotycznego jedzenia. Zdjęcia piękne kolorowe czuć wspomnianą egzotykę 🙂 asia

Reply
Ania 4 marca, 2019 - 8:43 pm

Bangkok… zachwycił bez reszty całą moją rodzinę❤️ Tajlandia cała jest nie do opowiedzenia! Trzeba ją nie tylko zobaczyć, ale także posmakować i poczuć! Ja również płakałam nad pad thai’em.. niestety dlatego, że nie smakował i rozczarował.. za to owoce to pierwsza liga! Tak pysznych nie jadłam nigdy w życiu! A widoki… szczególnie okolice Krabi.. patrzysz i nie wierzysz, że „to” real i jeszcze do tego czas spędzony z rodziną: BEZCENNE!

Reply
Maula 5 marca, 2019 - 3:03 pm

„Nie chcieliśmy się spieszyć odhaczać kolejnych zabytków i miejsc, które absolutnie musimy zobaczyć. Chcieliśmy poczuć klimat tego miasta” – wiedziałam, że jest coś w tym wpisie, co sprawia, że tak czuję się, jakbym tam była. Coraz częściej podróżuję tak, że najczęściej omijam większość typowych zabytków i chcę poznać dane miejsce, spokojnie i bez większego spinania. To najczęściej pozwala poznać naprawdę magiczne miejsca. Zwiedzam własnym tempem, niezależnie od tego, czy planuję wrócić, czy nie. Ps. na drugim zdjęciu jest tyle roślinności i zieleni na tym tarasie i balkonach, że szok! Pięknie.

Reply
Ela - themomentsbyela.pl 5 marca, 2019 - 8:57 pm

Rewelacyjny wyjazd. Tak właśnie powinno poznawać się miejsca.

Reply
Ewa 6 marca, 2019 - 6:23 pm

Wow! Ale super wyjazd. Dziękuję za zdjecia!

Reply
Ola 24 marca, 2019 - 8:17 pm

Cudowny tekst! Aż poczułam atmosferę miasta <3 a już niedługo, bo pod koniec kwietnia, też tam będę! Nie mogę się doczekać!
Cenna informacja o tych oszustach przy świątyni, nigdzie wcześniej o tym nie czytałam..

Reply
Magdalena 25 marca, 2019 - 5:48 pm

Ach wróciłabym do Bangkoku w każdej chwili, smogowy moloch, kury biegające między szklanymi biurowcami, ale to miasto ma jakiś nieuchwytny, przyciągający i tak smakowity klimat. Basiu, choć na 2h, nie chodź na 2h ( chyba, że kogoś przywołujesz ;)))

Reply
Basia Szmydt 27 marca, 2019 - 2:39 pm

dzięki za tę literówkę – już poprawiam <3

Reply
Kaśka 7 października, 2019 - 6:50 am

Świetna relacja. Zdjęcia robią wrażenie. Aż chciałabym pojechać do Bangkoku już teraz 🙂 Pracując w branży hotelarskiej w Rzeszowie, tani nocleg to nie problem. Ciekawe jak to jest z cenami za pokój.

Reply

Zostaw komentarz

Serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na wykorzystywanie plików cookies. Ok, rozumiem