Bardzo długo mi w życiu towarzyszyła. Był taki, że czas, że już się do niej nawet przyzwyczaiłam. Nie mogę powiedzieć, że ją polubiłam, ale po prostu w pewien sposób zaakceptowałam jej obecność. Była trochę jak toksyczna znajoma – wiedziałam, że zatruwa mi życie, ale nie miałam kompletnie pomysłu na to jak zakończyć tę relację. Mój dzisiejszy wpis będzie właśnie o niej, o mojej wewnętrznej perfekcjonistce. O tym jak w końcu wywaliłam ją ze swojej codzienności i o tym jak cudownie mi się żyje z tym faktem.
Ten wpis chciałabym zadedykować Oli Budzyńskiej. To w dużej mierze dzięki współpracy z nią i dzięki jej książkom ja zupełnie zmieniłam podejście do wielu spraw i bardzo się rozwinęłam. Myślę, że Ola zmieniła jakąś kolejną część mojego życia i była osobą, która miała na mnie ogromny, pozytywny wpływ. Pozostaje mi mieć nadzieję, że i Ty znajdziesz w moim dzisiejszym tekście dla siebie jakieś wskazówki i motywację do zmiany.
Tak na poważnie to zaczęło się u mnie po urodzeniu pierwszego dziecka. Weszłam w dorosłe życie, zaczęłam być odpowiedzialna za małego człowieka, którego sprowadziłam na świat i nieustannie zastanawiałam się czy wszystko robię dobrze.
Bardzo źle znosiłam jakąkolwiek krytykę na swój temat, na temat swojego macierzyństwa. Byłam jak odarta ze skórki, turbowrażliwa.
Chciałam być idealna. Naprawdę wtedy bardzo tego chciałam.
Chciałam mieć czyste, pachnące i uśmiechnięte dziecko, posprzątany i przytulny dom, obiad z 2 dań, a na sobie coś innego niż dres. Problem w tym, że moje dziecko miało potworne kolki, prawie w ogóle nie spało, mój mąż znalazł pracę w Norwegii, a ja mieszkałam w domu, w którym trzeba było dorzucić węgiel do pieca, żeby było ciepło. Byłam totalnie wyczerpana.
I choć zdarzało mi się usłyszeć rady w stylu: „odpocznij, połóż się spać wtedy, kiedy dziecko śpi”, ja nie umiałam. Nie potrafiłam sobie odpuścić. Im bardziej nie ogarniałam, tym więcej zadań sobie dorzucałam, by móc udowodnić sobie i innym, że ze wszystkim sobie zajebiście poradzę. Och, gdybym tylko mogła cofnąć czas o te 10 lat. Przytuliłabym siebie z całej siły tak jak przytulam swoje dzieci, kiedy płaczą.
Mój synek rósł, pojawił się kolejny, a ja jako mama na macierzyńskim zaczęłam pisać tego bloga. Publikowałam posty, robiłam coraz lepsze zdjęcia, zaczęłam szybko zdobywać zaangażowanych czytelników i komentarze, ale to było dla mnie za mało bym poczuła, że jestem wystarczająca. W końcu zawsze można coś zrobić lepiej prawda?
Przez pierwsze 5 lat mojego bloga ja panicznie bałam się sytuacji, w której ktoś zapyta mnie czym się zajmuję. Wiesz dlaczego? Bo dorastałam w czasach i w środowisku, w którym jedynym, słusznym scenariuszem na życie jest PÓJŚCIE DO NORMALNEJ PRACY, a praca blogera, wybacz, ale według zdania większości ludzi, koło takiej nawet nie leżała. Przez długi czas byłam przekonana, że niewiele sobą reprezentuję, że inni robią karierę, a ja tylko bloguję…
Bolała mnie krytyka, bolały mnie pełne zwątpienia albo pobłażliwe spojrzenia, bolało mnie to, że wciąż muszę się tłumaczyć.
Aż któregoś dnia, zupełnym przypadkiem, znalazłam się na kolacji z pewnym psychologiem i socjologiem. Rozmawialiśmy o hejcie i ogólnie pojętej krytyce. Powiedziałam mu, że mnie najbardziej boli ta dotycząca mojego blogowania, a przecież ja tak bardzo lubię to robić. Wiesz co mi odpowiedział? Że dzieje się tak dlatego, bo to ja najbardziej deprecjonuję to czym się zajmuję. To ja jestem swoim największym hejterem.
On miał rację, a ja do końca wieczoru nie odezwałam się słowem, trawiąc w myślach to, co usłyszałam.
Te słowa sprawiły, że zaczęłam się zmieniać. Jednak wciąż moja perfekcjonistka miała się doskonale, a ja byłam jak sinusoida – góra dół, i tak w kółko. Na górce rozpoczynałam fajne projekty, robiłam masę kreatywnych rzeczy, byłam zmotywowana, wierzyłam w siebie. Na dołku, kiedy moja perfekcjonistka dochodziła do głosu, przerywałam te genialne projekty w połowie, stwierdzając, że nadają się do poprawki, że nie są idealne, a okoliczności też mogłyby być lepsze. Zachowywałam się tak dlatego, że nosiłam w sobie kolejne, wbijane mi przez lata przekonanie, że „albo coś rób dobrze (perfekcyjnie), albo nie rób tego w ogóle”.
Ja wolałam nie robić wcale, przynajmniej do momentu, aż okoliczności nie będą idealne (a te jak wiadomo się nie zdarzają, a czas i tak leci), a ja będę mogła stworzyć dzieło doskonałe pod każdym względem. Nie skończyłam większości z nich, rozpoczęłam przynajmniej 20. Pewnie stałoby się inaczej, gdyby nie myśl, że to ja sama zrobię wszystko najlepiej. Ja sama ogarnę dzieci, ja najlepiej je ubiorę, ja wyszukam im najbardziej wartościowe książeczki. Ja sama ugotuję, bo ktoś inny pewnie źle przyprawi. Ja sama posprzątam, bo inaczej będzie posprzątane niedokładnie itd. I podejmę się tych zadań w odpowiedniej kolejności: Najpierw obowiązki, potem przyjemności, tak jak mnie uczono. W końcu dom to moja wizytówka.
Przez te wszystkie długie lata właśnie tak o sobie myślałam. Nieustannie porównywałam się do innych, którzy robili ode mnie więcej i lepiej. Byłam dla siebie niczym surowa nauczycielka, u której nie mogę liczyć na ocenę wyższą niż dostateczna. Wyczulona na to, co powiedzą o mnie inni, jak mnie ocenią, czy mnie polubią, czy stwierdzą, że na pewno wszystko robię ok.
Mało osób wie, że tak właśnie siebie postrzegałam. Że pod skorupką przebojowej dziewczyny, jestem swoim największym hejterem.
Momentów przełomowych, które doprowadziły mnie do zmian było kilka. Jeden z pierwszych pamiętam szczególnie. Kiedy wydarłam się z powodu jakiejś totalnej pierdoły na moich chłopaków. Powiedzmy, że powodem były źle dobrane koszule, niezgodne z moją wizją i fakt, że o czymś zapomnieli. Usiadłam wtedy na podłodze i się rozpłakałam. Wiedziałam, że osiągnęłam pieprzone apogeum. Że dłużej już tak nie pociągnę. Byłam dorosłą kobietą, a siedziałam na podłodze w łazience, z zapłakaną twarzą i zadawałam sobie chyba najważniejsze dotąd pytanie: ile jeszcze? Ile jeszcze muszę zrobić, żeby być wystarczająco dobrą?” To był początek końca mojej wewnętrznej perfekcjonistki. Zaczęłam się zmieniać.
Moja przemiana trwa od kilku lat i myślę, że wciąż jestem w procesie. Wykonałam ogromną pracę nad sobą i nad tym, żeby wykorzenić z siebie powtarzane mi przez lata przekonania, w które tak długo wierzyłam. Czytałam różne książki, słuchałam innych ludzi, obserwowałam, testowałam, przekraczałam swoje granice i uczyłam się siebie w nowej wersji.
Krok milowy pokonałam, gdy zaczęłam współpracę z Olą Budzyńską, Panią Swojego Czasu. Myślałam, że nasza współpraca będzie polegać na tym, że ja pokażę jak się organizuję. I tak rzeczywiście było. Akurat w tej kwestii miałam pole do popisu, bo i dzieci na edukacji domowej, i dwie przeprowadzki w ciągu roku, i praca w domu itd. Jestem naprawdę dobra, jeśli chodzi o ogarnianie mojej rzeczywistości. Ale stało się coś jeszcze, coś czego nie przewidziałam. Ja zaczęłam się zmieniać. Czytałam jej książki i odkrywałam Amerykę. Wzruszałam się, odkładałam je na chwilę, by się przejść i przetrawić to, co przeczytałam, a na koniec powoli wprowadzałam do swojego życia metody, o których Ola pisała.
I nagle… lądowałam w zupełnie innej rzeczywistości. Bez tej wiecznej spiny, bez analizowania każdego kroku, bez nieustannego sprzątania i brania wszystkiego na siebie, bez szlifowania w nieskończoność swoich projektów, aż będą doskonałe. Czułam się jak studentka, która rozpracowała klucz i zaczęła zaliczać z łatwością wszystkie egzaminy bez całonocnego wkuwania.
Moment, w którym pożegnałam swoją wewnętrzną PERFEKCJONISTKĘ porównałabym do uczucia, gdy coś po wielu dniach bólu przeskakuje w karku i krew zaczyna inaczej krążyć. Albo do końca roku szkolnego, kiedy byłam dzieckiem, a przede mną były słodkie wakacje.
Albo do dnia, w którym złożyłam wypowiedzenie w znienawidzonej pracy.
Każdy z tych momentów ma wspólny mianownik – niesamowitą wolność i poczucie, że zdjęłam z barków jakiś ciężar. Ciężko się nie uśmiechać na samą myśl 🙂
Chcę Ci powiedzieć co mi pomogło dojść do tego momentu, w którym mojej perfekcjonistki już ze mną prawie nie ma. Co zrobiłam, żeby poczuć tę cudowną wolność i zdjąć z siebie obowiązek bycia idealną.
- w momencie kluczowym, o którym pisałam wyżej, zadałam sobie pytanie: „ile jeszcze muszę zrobić, by być wystarczająco dobrą?”. I to było najważniejsze pytanie, jakie mogłam sobie wtedy zadać. Zaczęłam sobie odpuszczać. Dzień po dniu.
- gdy nieco odpuściłam i odsunęłam od władzy tę cholerną perfekcjonistkę, zaczęłam zadawać sobie pytania: Co jest dla mnie ważne? Jakie są moje wartości? Jakie są moje priorytety? Co jest moje, a co jest innych? Co jest ważne dla mnie, a co próbują narzucić mi media, rodzina, otoczenie? Zrobiłam sobie porządny rachunek sumienia. Zostawiłam tylko to, co DLA MNIE najważniejsze.
- zaczęłam stosować tzw. pozytywne przewartościowanie (tę metodę znalazłam w książce Oli Budzyńskiej pt. „Zorganizuj się w 21 dni”). O co chodzi? O co chodzi? W moim przypadku chodzi o mówienie do siebie na głos. Kiedy czuję, że zbliża się perfekcjonistka, która ma ochotę wygłosić mi kazanie i wytknąć niedociągnięcia, zaczynam mówić do siebie: „ok, jest teraz trudno, w zasadzie to zajebiście trudno, mam mnóstwo do zrobienia, dom wygląda jak po wybuchu bomby, terminy wzywają, ale powoli, po kolei, krok po kroku to ogarnę. Zacznę od najważniejszych rzeczy, zamówię pizzę, poproszę moją mamę o pomoc, a potem zastanowię się co dalej.” Cała sztuka polega na tym, żeby się nie nakręcać, nie skupiać uwagi na tym jak bardzo się nie ogarnia, tylko ukierunkować się na działanie krok po kroku i nie analizować przesadnie.
- no właśnie – odhaczanie. Należę do osób wrażliwych. W zasadzie to rozkminiam non stop. Książki Oli nauczyły mnie tego, by nie rozmyślać w nieskończoność nad tym co jest do zrobienia, ale by po prostu to robić krok po kroku. Pracować w blokach czasowych, nawet jeśli te bloki trwają 10 minut, bo…
- ZROBIONE JEST LEPSZE OD DOSKONAŁEGO – to moje ukochane hasło Oli. Mam nawet kubek z tymi słowami, by mi nieustannie o tym przypominał. Och jakże to było dla mnie uwalniające! Myśl, że zrobione jest lepsze od doskonałego. Że to wcale nie oznacza, że jestem niedokładna, leniwa, nieperfekcyjna. Tfu! Jak ja nie lubię już tego słowa. Wdrożenie tego hasła do mojej codzienności zupełnie odmieniło moje życie. Jest nieidealne, moje i mam w nim całkiem sporo czasu na wszystko, co dla mnie ważne.
- odkryłam, że nie muszę robić wszystkiego sama. Na początku było mi ciężko oddać różne rzeczy chłopcom, ale musiałam wybrać – albo perfekcyjny (tfu!) dom albo spełnienie zawodowe. Wybrałam to drugie i nie mogłabym być za to bardziej wdzięczna. Czuję jak się rozwijam w swojej pracy marzeń. Dom wcale nie jest moją wizytówką. Jest za to miejscem, które jest moim azylem, w którym mogę poczuć się bezpiecznie. Nieważne czy jest posprzątany czy akurat na sofie leży nieposkładane od miesiąca pranie. Tutaj znowu kłania się książka „Dzieci i czas” Oli Budzyńskiej.
- mądrze dysponuję swoją życiową energią. Już wiem jak to jest, kiedy dopada mnie totalne wypalenie. Wiem, że kiedy to nastąpi, kiedy nie będę miała energii to nie będę ani dobrą mamą, ani żoną, ani przyjaciółką, ani siostrą, ani córką, ani blogerką. Wiem, że kiedy jest się wypalonym to z równowagi wyprowadzają nas tak błahe sprawy, jak chociażby zły dobór koszuli, o których pisałam na początku tekstu. Człowiek wypoczęty, naładowany, dużo łatwiej radzi sobie ze stresem, dużo lepiej działa i ustala priorytety. Gdy czuję, że nie mam siły, gdy wzięłam na siebie za dużo – odpoczywam. Zasada najpierw obowiązki, później przyjemności już u mnie nie ma prawa bytu.
- czytam, słucham, mam otwarty umysł. Jestem zdania, że kiedy mamy w sobie przestrzeń na to, by wprowadzić w sobie zmianę, to w odpowiednim momencie spotykamy na swojej drodze odpowiednich ludzi. Ja tak mam i bardzo dużo z tego czerpię.
- jestem dla siebie życzliwa. Wiem, że zdanie, by traktować siebie jak najlepszą przyjaciółkę jest już oklepane, ale ja się z nim zgadzam. Warto dostrzec w sobie tę kruchą istotę, która nie zawsze musi dawać radę, nie zawsze musi wszystko wiedzieć i nie zawsze ma siłę, by ogarniać.
Ja jestem ciągle w drodze. Przede mną jeszcze sporo pracy. Wciąż zbyt wiele mam momentów, kiedy nie myślę życzliwie o swoim ciele. Wciąż bardzo ciężko jest mi oddać część obowiązków związanych z moją pracą i co tu dużo mówić, po prostu źle się ze mną pracuje, bo wciąż w swojej pracy wszystko, po wszystkich poprawiam. Niestety. Myślę, że długa droga jeszcze przede mną, żeby to zmienić. Ale dzięki temu, że odpuściłam w innych sferach, takich jak sprzątanie czy gotowanie, mogę sobie działać po swojemu i w pojedynkę na blogu.
Co mi dało to, że wyrzuciłam ze swojego życia tę cholerną perfekcjonistkę? Poczułam ulgę i niesamowitą wolność. Poczułam się dorosła. Poczułam jak wielka sprawczość i moc we mnie drzemie, kiedy tylko sobie odpuszczę.
Paradoksalnie, gdy przestałam być dla siebie tak wymagająca zaczęłam więcej i efektywniej działać. Zaczęłam mieć więcej czasu. Zaczęłam być bardziej szczęśliwa, wypoczęta i przede wszystkim przestałam żyć według błędnych przekonań, które nosiłam w sobie przez całe życie. Przekonań dotyczących tego jak zarabiam na życie, jaka praca jest normalna, a jaka nie, jak powinien wyglądać dom, wychowanie dzieci, czas wolny, moje hobby, miejsca, w których lubię spędzać wakacje – wszystko. Przestałam być zależna od cudzych opinii, lubię siebie, lubię moją pracę i to jak wygląda moje życie. I gdybyś dziś powiedziała mi, że najbardziej boli Cię krytyka dotycząca pracy, wychowania dzieci, wyglądu, itp. odpowiedziałabym tak, jak ten doktor psychologii: że dzieje się tak dlatego, bo to TY najbardziej deprecjonujesz ten obszar swojego życia. Ja już to wiem. Ja już wiem jak cudownie żyje się bez tej cholernej perfekcjonistki. Teraz Twoja kolej.
Na koniec chcę Ci polecić te trzy kursoksiążki ze zdjęcia powyżej. Mogę śmiało powiedzieć, że przeczytanie ich, a potem wdrożenie do swojej codzienności wielu rozwiązań – zmieniło moje życie. Moje egzemplarze są całe pokreślone kolorowymi flamastrami, notatkami i pozaznaczane karteczkami. To takie studia podyplomowe z asertywności, organizowania czasu sobie, a nie tylko rodzinie, szukania swojej wartości i pewności siebie, a wszystko napisane w taki sposób, byś już nigdy nie dopuściła do głosu tej cholernej perfekcjonistki. Napisane przez kobietę dla kobiet, z pełnym zrozumieniem tego jak ta nasza kobieca codzienność potrafi wyglądać.
Mój dzisiejszy wpis powstał we współpracy z Olą Budzyńską Panią Swojego Czasu.
18 komentarzy
Piękny tekst, Basiu. Gratuluję Ci, bo wiem, jak trudna i ciężka jest praca nad sobą, by toksyczny perfekcjonizm przestał zatruwać życie. Ja sama też jestem perfekcjonistką, ale swój perfekcjonizm… kocham. Zaprzyjaźniłam się z nim i wiem, kiedy powinnam poprosić go, by był mi pomocny, a kiedy mam odpuścić. Słucham siebie, swoich potrzeb i podszeptów serca. Jeszcze nie tak dawno nie byłam np. w stanie pokazać światu swoich zdjęć, bo wydawało mi się, że nie będąc profesjonalistą, nie pokazuję nic szczególnego, że moje umiejętności nie są wystarczające itd. Odkąd jednak założyłam blog, a potem konto na Behance i zaczęłam publikować zdjęcia, zrozumiałam, że moje obawy były nieuzasadnione. Dziś rozwijam się wciąż fotograficznie, ale już bez tego ciśnienia, że MUSZĘ być jeszcze lepsza. Zawarłam z perfekcjonizmem układ – ma mnie wspierać, a nie pogrążać. I jak na razie, sprawdza się to znakomicie.
Pozdrawiam Cię serdecznie i czekam na Twoje kolejne teksty!
Wspaniała wskazówka – podziwiam Kasiu Twoją dojrzałość ❤️
Mieszkam w UK, tu bardzo popularna na Insta jest Mrs Hinch, z wielu względów. Ale jedna rzecz, za którą ja też ją uwielbiam jest pomysł na zamianę listy 'to do’ na listę 'taa daaah’. Czyli zamiast wypisywać co MUSZĘ zrobić, wypisuję co już zrobiłam. Nie skupiam się na natłoku spraw do załatwienia i na tych, których nie załatwiłam, tylko widzę jak dużo tego dnia udało mi się zrobić. To też pozwala walczyć z wewnętrznym hejterem.
Świetny pomysł! ❤️
Oj tak. Mnie mój perfekcjonizm i przeświadczenie że muszę wszystko zrobić sama, bo nikt inny żak mnie tego lepiej nie zrobi doprowadziły w końcu do problemów zdrowotnych. Będąc teraz w drugiej ciąży udałam się do fizjoterapeutki która kazała mi przede wszystkim się zrelaksować i odprężyć, odpuścić, bo moje spięte ciało funduje mi różne niespodzianki zdrowotne. Od tygodnia codziennie urządzam sobie sesje relaksujące a przede wszystkim zmieniam swoją głowę. Uczę się odpuszczać, delegować zadania i nawet całkiem miło było dziś spędzić dzień na nieodkurzonej podłodze
Wspaniale ❤️ Zdrówka dla Ciebie j Maleństwa
Och taka właśnie ja! Wiecznie punktująca siebie i innych. Lubię mieć wszystko pod kontrolą aby wiedzieć, że to ja ogarniam sytuację. Czasami zadaję sobie pytania czy w końcu będę dla kogoś wystarczająca? Tutaj wychodzi coś co kiedyś przeczytałam u jednej osoby: jestem pewna siebie ale mam niskie poczucie własnej wartości. Idealny opis;) Dziękuję za super post!
Tylko ta pewność siebie przy tym niskim poczuciu wartości to coś co się sprawdzi tylko na krótką metę.
Pozdrawiam ciepło ❤️
dziekuje za ten tekst, wlasnie jestem na etapie placzu w lazience z bezsilnosci…
Ściskam ❤️❤️❤️
Dziękuje za ten wpis
W niektórych momentach jakbyś czytała w moich myślach …
Pozdrawiam serdecznie
Czy Ola Budzyńska planuje dodruk książek i jakieś rabaty? Kocham czytać papier a nie e-book.
wszystkie książki wróciły już na sklepowe półki.
Dziękuję… Jakbym czytała o sobie…
Super tekst 🙂
Basiu, życzę Ci wytchnienia i spełnienia. Życie jest jedno,, warto je przeżyć na swoich zasadach. Tego się trzymam od lat, robię to co chcę i jak chce. Życzę spokoju duszy. Pozdrawiam.
Bardzo dobrze się Ciebie czyta… Mam podobne przemyślenia i stosunek do życia 😉 Książki Budzyńskiej bardzo lubię 🙂
Takie wpisy powinny być promowane wszędzie! genialny!