Nie wiem jak tu trafiliśmy. Pewnie jak zwykle mój mąż – ogarniacz znalazł ten kawałek niepozornego parkingu przy drodze, kiedy ja byłam zajęta czytaniem książki (a zakończenie i rozwiązanie kryminalnej zagadki było tuż tuż), byciem obrażoną na coś lub też zastanawianiem się dlaczego chłopcy nie chcą uciąć sobie popołudniowej drzemki.
Ale znalazł. To MIEJSCE.
Dojechaliśmy wieczorem, dosyć późnym. Ogarnęliśmy kampera (szło nam coraz lepiej!) i schowaliśmy się do środka. Na zewnątrz było już ciemno i dosyć zimno. W końcu marzec trwał w najlepsze.
Tego wieczoru graliśmy z dzieciakami w planszówki, tłumaczyliśmy dlaczego zawsze, ale to zawsze trzeba się pilnować rodziców i dlaczego to takie ważne jest, by raz na jakiś czas wyjechać z domu, choć wiadomo przecież, że dom to najlepsze miejsce na świecie jest.
Oni pytali nas gdzie się mieszka po studiach (to Michał), czy chcielibyśmy zobaczyć Cosmoflex Aarona z Lego (to Marcin), co jest na kolację i dlaczego nie mogą naleśników z miodem.
Rano obudziło mnie słońce. Dopiero wschodziło. Wyjrzałam przez okno i powiedziałam „Tomek, wstawaj! Zobacz jak pięknie!”.
Mruknął coś przez sen, a potem odwrócił się na drugi bok. Chłopcy zrobili dokładnie to samo. Ja wiedziałam, że nie będę czekać, że muszę to zobaczyć, muszę zrobić choć jedno zdjęcie.
Na piżamę założyłam kurtkę, złapałam aparat i otworzyłam drzwi kampera. Poczułam zimne, rześkie, wiosenne, czyste powietrze. Pachniało mokrą ziemią, porankiem, którego już dawno nie miałam okazji doświadczyć.
Kiedy spojrzałam na to, co przede mną – zaniemówiłam. Boże, jak tu pięknie…
Mgła przetaczała się z jednego wzgórza na drugie. Znikała tam, gdzie dosięgało ją słońce. Pajęczyny lśniły całe pokryte koralikami z rosy. Nie było nikogo. Żadnego człowieka, żadnego samochodu, cisza. Ah zapomniałam o ptakach, które śpiewały tak, jak wtedy, kiedy wiedzą, że nikt nie słucha. Prawdziwy koncert.
W oddali, na zamglonym wzgórzu winnica. Gdzieniegdzie porozrzucane kamienne domki, do których drogi naznaczone są strzelistymi cyprysami. I to wschodzące słońce, które zmieniało ten obrazek co minutę.
Nie mogłam tego wczoraj widzieć. On widział 🙂 Dlatego wybrał to miejsce.
Pierwszy budzi się Michał. Tuż za nim Marcin, który od razu prosi o kalosze i idzie na łąkę, na polowanie. Wraca kompletnie przemoczony i zadowolony. Kiedy budzi się ostatni z naszej drużyny zarządzamy śniadanie na świeżym powietrzu. W bagażniku kampera znajdujemy stolik i 4 krzesła (właściciele pomyśleli za nas). W ciepłych kurtkach i przeciwsłonecznych okularach wystawiamy twarze do słońca i patrzymy na dzieciaki, które bawią się w złodzieja i policjanta. Mamy pyszną kawę, świeżo zmieloną w naszym zabytkowym młynku. Mamy dobre śniadanie. Nie trzeba chyba więcej?
Ale kamper i droga wzywa i wiemy, że w końcu jedno z nas wypowie magiczne „No to co? Może pojedziemy dalej?”
Jedźmy. Bo skoro na „zwykłym parkingu” jest tak pięknie, to co będzie dalej?
5 komentarzy
Piękne zdjęcia!
Do czasu jak nie pojechalam do Grecji, Wlochy byly moim ulubionym krajem. Calkowicie rozumiem Twoj zachwyt. Pamietam ten niesamowity zapach w Rzymie i niezwyklych przebierancow podczas karnawalu w Wenecji. Oj, pojechalabym…
Pozdrawiam,
Wiele bym dała za takie śniadanie we mgle. I jakie możliwości fotograficzne 🙂
Super miejsce ! i zdjęcia po prostu mega!
Cudnie! Aż szkoda traci czasu na sen.