Plan by spędzić kilka dni samotnie pojawił się w mojej głowie już dawno. A jakże!
Do torby spakowana minimalna ilość rzeczy. Laptop. Notes. Kilka długopisów. Wizja? Tylko ja i moje myśli skrupulatnie spisywane w jakiejś miłej knajpce, przy kubku gorącej kawy. Brak sprecyzowanych planów. Brak wyrzutów sumienia. Sms do chłopaków, którzy zostali w domu co kilka godzin. Doładowanie baterii i totalne wyciszenie się. Tak wyglądała wizja. Jak przedstawiła się rzeczywistość? Nieco bardziej intensywnie niż to sobie przewidziałam.
Kilka godzin w warszawskich, piątkowych korkach (Warszawa przypomniała mi o swoich ciemniejszych stronach, ale o tym za chwilę).
Grafik pękający w szwach od ilości spotkań ze znajomymi i przyjaciółmi. W konsekwencji dla każdego z nich miałam za mało czasu (jak to w Warszawie).
Laptopa nawet nie wyjęłam z torby.
Wieczorne, kulinarne spotkania u przyjaciół przyjemnie przeciągały się do go późnych godzin nocnych.
Intensywnie, hedonistycznie i swojsko. Tak jak lubię.
Czasu na przemyślenia na temat życia i tego co ze sobą w przyszłości zrobić miałam niewiele. Było go jednak wystarczająco dużo, żeby zastanowić się po raz kolejny za co ja tę Warszawę tak naprawdę lubię, a za co niekoniecznie.
Lubię za to, że jest w środku Polski. Dzięki temu, z tymi którzy są ciągle zbyt daleko spotykamy się uczciwie – w połowie drogi.
Za ludzi, którzy je tworzą, na których mogę gapić się godzinami. Reprezentują wszelkie możliwe klasy społeczne, wizerunki i nastroje.
Za predyspozycje i wszystkie możliwości rozwoju, spędzania czasu (wolnego też), doświadczania, jeśli tylko otworzysz się i to weźmiesz.
Za wszystkie knajpki, śniadaniownie i zabite dechami budki, w zaułkach, które serwują najlepszą kuchnię, a wiedza o ich istnieniu jest bardzo cenna.
Za Wisłę, panoramę miasta widoczną z Mostu Siekierkowskiego. Za kamienicę na Pradze, z elewacją poranioną przez kule Powstania.
Za Powiśle i życie toczące się pod Mostem Poniatowskiego. Za Ochotę i ten obskurny blok na Szczęśliwickiej, z którym mam tyle wspomnień.
Za Królikarnię na Mokotowie i park, który z nią sąsiaduje, którego nazwy nigdy nie pamiętam, a w którym kiedyś spotkałam błotnego żółwia.
Za żoliborskie wille i tramwaje.
Za kierowców i ich mega uprzejmy styl jazdy (na zameczek!).
Za energię i tempo, które chyba każdemu nadaje niebezpieczny rytm od poniedziałku do piątku, po to by łagodnie się z nim obejść od sobotniego poranku począwszy.
Wreszcie za anonimowość. w którą mogę się zatopić, która pozwala mi na to, by totalnie nie przejmować się tym jak wyglądam, co mam na sobie i co myślę, kiedy tylko mam na to ochotę.
Nie lubię za to, że bardzo łatwo w Warszawie można pomylić pojęcia „rozwój osobisty” z „wyścigiem szczurów”.
Za korki, które sprawiają, że posiadanie samochodu w stolicy, w moich oczach urasta do rangi absurdu, a bus pas staje się najlepszym kumplem.
Za strefę płatnego parkowania rozrastającą się coraz bardziej.
Za konsumpcjonizm, który chyba nigdzie indziej w tym kraju nie osiągnął takiego rozmiaru. Nie wierzysz? Idź o 17:00 w piątek do Złotych Tarasów. Będziesz w ulu.
Za pysznych ludzi, na każdym kroku podkreślających w dość obsceniczny sposób swoje stołeczne miejsce zamieszkania. Bardzo często mają się za kogoś lepszego, zapominając, że w dowodzie jako miejsce urodzenia (i spędzenia większości swojego życia) mają wpisane np. Lublin, Kraśnik, Ciechanów czy Radom.
Za samowolkę budowlaną na obrzeżach miasta. Za rezydencje rodem z dynastii sąsiadujące z zakładem wulkanizacji w jaskrawych kolorach.
To esencja ukochanego miasta według mojego subiektywnego zdania. Tym razem nie zdołałam go uchwycić w moim obiektywie, tak jakbym tego chciała.
Lubię to intensywne życie. Lubię kierunek, w którym zmierzam razem z Tomkiem. Kierunek na nasz wiejski dom. Pod warunkiem, że jest blisko miasta, do którego będę uciekać, by napić się bezsensownie drogiej kawy w papierowym kubku, zjeść lansiarskie śniadanie z chrupiącym, wypiekanym na miejscu, inspirowanym francuskimi recepturami chlebem w roli głównej. Ucieknę by trochę pobyć. Po warszawsku rzecz jasna.
(3 ostatnie zdjęcia są autorstwa Adriana)
Na koniec miks zdjęć instagramowych i komórkowych, który bardzo lubię.
1. Ukochane Powiśle i wspomniane życie pod Mostem.
2. Okno w mieszkaniu Przyjaciółki <3
3. Lubię ten widok. Lubię to światło.
1. Taki piątek. Korki i niefajnie.
2. 17:00 Złote Tarasy. Jestem w ulu.
3. Jak wyżej.
1. Poranne śniadanie z moją ulubioną blogerką.
2. Przyjemności, które poprawiły nieco humor, kiedy totalnie przemokłam.
3. Nishka i Monika na Moście Poniatowskiego 🙂
1. Krótkie spotkanie z Agą. Za krótkie!
2. Czuły Barbarzyńca na Powiślu i huśtawka na samym środku!
3. Emilia. Moja.
1. Pies Manolo, który waży tyle co bułka 😀
2. Chyba najładniejszy zaułek warszawskiej Starówki.
3. Śniadanie z przemiłą Karoliną, Adrianem i Moniką :*
U mnie tyle 🙂
Jak Wasz weekend?
15 komentarzy
też byłam w Warszawie 🙂
właściwie to zgadzam się z Tobą. Pierwsze 18 lat mojego życia w Lublinie, kolejnych 10 w Warszawie, teraz od 4 lat znowu Lublin i tak póki co zostanie. Ale co jakiś czas warszawskie szlajanie się konieczne. Przeplata się tam wiele wspomnień, wiele świetnych miejsc- ale na co dzień za duża, zbyt chaotyczna. bywam więc i dla mnie tak jest dobrze. myślę że wasze plany też się świetnie zapowiadają!
Eh Baśka. W życiu w Warszawie mnie nie było ale dzięki Tobie widzę, że tam ciekawie. Czy pięknie? Pięknie jest wszędzie tylko trzeba samemu to odkryć.
Piękne zdjęcia ,swietnie że masz czas i ochotę pozegnac na chwile cały domowy młyn u wyrwać sie w tak piękne miejsce .
Najlepsza Warszawa <3 Ja w sobotę wyszłam o 1. w nocy z pracy, ale dla nocnego spaceru po mieście było warto 🙂 Czy wiesz może, gdzie ten piękny beżowo-różowy szal kupiła Monika? 😉
Nie mam pojęcia 🙂
Zara 🙂
Thank you <3 Chcę go!
W Warszawie nigdy nie byłam, jakoś było mi nie po drodze i zapierałam się, że nie pojadę bo nie lubie tego miasta. Oglądając te Twoje relacje z samotnych weekendów sama mam ochotę się tak wybrać (tym bardziej, że mam tam kilku znajomych). Wirtualnie zarażasz miłością do tego miasta, mimo że jakieś tam wady wg Ciebie ma.
W Warszawie żyje się nie lekko, ale też uważam, że koniecznie będzie to moje miasto do pobycia. Raz na jakiś czas:)
Kocham Warszawę. Na co dzień jednak nie doceniam tego co mam. W weekend widzę ją znowu oczami zakochanej dziewczyny:) Lublin też uwielbiam – tam studiowałam, tam (wciąż) kieruje wspomnienia. Fajnie żyć i tu i tu. Fajnie, że niedługo będziesz bliżej:)))) Mam nadzieję, że kiedyś Cię spotkam na ulicy:)
Mieszkam w Krakowie, od kilku lat. Pochodzę z południowej Małopolski, studiowałam w Lublinie, a tutaj spotkałam swojego męża, no i zostałam ku mojemu wielkiemu zachwytowi, bo zawsze w Krakowie mieszkać chciałam. W dzieciństwie, w czasach licealnych i studenckich wyjazdy do Krakowa kojarzyły mi się z podróżami do centrum wszechświata, gdzie wszystko pachnie, nawet bruk o poranku, gdzie wszyscy są piękni, nawet gdy są brzydcy i gdzie są sklepy, w których nawet ktoś taki jak ja- dziecko prowincji, poczuć się może jak milion dolarów, choćby kupił to, na co go stać- zwykłą bluzkę, ale z metką, która rzuci się w oczy wszystkim, którzy w Krakowie ze mną nie byli. Sklepy z płytami winylowymi, odrapane kamienice, trakcje tramwajowe i zapach podwójnie egzotycznych kebabów dopełniały zawsze wszystkiego, za czym tęskniłam. A teraz mieszkam tutaj, pracuję i będę wybierać tutejszego prezydenta miasta. W Rynku jestem raz na ruski rok, w komnatach wawelskich byłam raz, nie mam czasu na łażenie po sklepach z winylami. Ale nadal kocham to miasto. A kiedy bardzo do niego przywykam i zapominam, jaka jestem szczęśliwa, że tu jestem, sięgam po zapach Famme Angel Schlesser, który lata temu kupiła w krakowskiej Galerii Centrum (Basiu, czy lubelska przy Krakowskim Przedmieściu/ Narutowicza jeszcze istnieje?????) moja mama. W moim nowym Krakowie mam swój stary Kraków, inaczej to nie ma sensu. Póki czas, łap Warszawę i kolekcjonuj wspomnienia. Zapachy przede wszystkim! To takie piękne, że można zakląć czas w miejscu, które się kocha. Pozdrawiam ciepło.
ps. A mój weekend był taki jak być powinien weekend po bardzo ciężkim tygodniu pracy:)
Super komentarz dziękuję 🙂
Galerii Centrum w Lublinie juz nie ma, za to w podziemiach całkiem fajny klub 🙂
Emilia? Blogujaca? Lubie ten Twoj uśmiech
Bardzo inspirująca relacja z weekendu w naszej pięknej Stolicy 😉 Można żyć w Warszawie przez wiele lat i wciąż nie mieć pojęcia o wielu jej urokliwych zakątkach. Dzięki takim blogom poszerzamy swoją wiedzę o miejscach godnych uwagi. Świetne zdjęcia!
Złote tarasy najlepsze. Super konstrukcja 😀